Konkurs Główny trwa. A w nim m.in. nowe dzieło jednego z ojców rumuńskiej nowej fali, zaskakujący "Whistlers" ("La Gomera") w reżyserii Corneliu Porumboiu oraz kolejny, monumentalny epos amerykańskiego klasyka, Terrencea Malicka, czyli "A Hidden Life". Przeczytajcie recenzje Michała Walkiewicza.
***
Monolit, rec. filmu
"A Hidden Life", reż.
Terrence Malick Terrence Malick może być żywym dowodem na istnienie równoległych rzeczywistości. Mimo szczerych chęci nie jestem w stanie uwierzyć, że człowiek, który medytację nad istotą wolności i wiary prowadził kiedyś z pozycji awangardzisty, pochodzi z tego samego świata, co autor taśmowych, wyzutych z narracyjnej energii diagnoz współczesności (albo "wszystko, co wydarzyło się po
Drzewie życia"). W
"A Hidden Life" – powtórzę razem z canneńskim chórem – amerykański klasyk wraca do formy. A skoro wraca, to znów dmie w trąby jerychońskie: wolność i niewola, kryzys wiary i zmierzch cywiizacji, Bóg i Szatan, Bach i Hitler. To filmowa waga ciężka – ciężko kwestionować jej majestat i równie ciężko ją znieść.
Choć prolog utworu – z obietnicą historii opartej na faktach oraz montażem archiwaliów dokumentujących triumf III Rzeszy – wydaje się mylący, po chwili nie ma już wątpliwości, w czyjej głowie jesteśmy. Z mroków ekranu wyłaniają się odgłosy dzikiej przyrody, mężczyzna i kobieta recytują wersy o zmierzchu arkadyjskiego mitu, za chwilę też usłyszymy "Pasję według św. Mateusza" i zobaczymy pierwszą jazdę kamery wzdłuż wysokiej trawy. Za kanwę filmu służą losy Franza Jägerstättera (
August Diehl), rolnika z anektowanej Austrii, który w czasach przymusowego poboru do wermachtu odmówił służby. Został za to przeciągnięty przez piekło, zaś po latach – uznany za męczennika i beatyfikowany przez Benedykta XVI. W filmie jest nie tyle symbolem jednostkowego oporu przeciw zbrodniczemu reżimowi, co uświeconym moralnym imperatywem. Poznajemy go w pierwszych latach wojny, gdy wiedzie sielskie życie u boku żony (rewelacyjna
Valerie Pachner) i dzieci w wiosce Radegund – za ekspozycję służy tu piękna bukolika rodem z obrazów Poussina. Oczywiście, do raju powoli zakrada się zło. Najpierw prowokuje mieszkańców do nieufności i agresji wobec bohatera, później jego samego oplata mackami. A ponieważ sens chrystusowej ofiary jest dla Jägerstättera absolutny, w przeciwieństwie do sensów produkowanych przez nazistowską propagandę, bohater wbija nogi w ziemię i szykuje się na kolejne uderzenia.
Fakt, że Jägerstätter zainteresował właśnie
Malicka, nie powinien dziwić. Jego historia prowokuje pytania esencjonalne dla twórczości mistrza: o definicję wiary, granice poświęcenia dla niedoskonałych oraz zinstytucjonalizowanych systemów wartości (ojczyzna, kościół, lokalna społeczność), wreszcie – o szlachetność cierpienia oraz pamięć pokoleń. Dziwi mnie jednak, jak łatwo poradził sobie z polifonicznym światem, który otacza bohatera. Jak precyzyjnie odciął swój film od skomplikowanego – politycznie, moralnie, religijnie – kontekstu, który mógłby tłumaczyć zarówno bierność kleru, jak i niełatwe w moralnej ocenie zachowania prowincjonalnej wspólnoty. Jak oczywistym wyborem było dlań zbudowanie tej filmowej katedry wokół człowieka nadświadomego, dokonującego introspekcji na akord. Podobne ustawienie akcentów jest zrozumiałe z perspektywy Malickowskiej historiozofii oraz współczesnej oceny XX wieku, lecz jeśli pytacie, czy służy filmowi, mogę tylko rozłożyć ręce. Być może rzeczone uproszczenia i "donośny głos proroka" mają rację bytu w dzisiejszym świecie, w którym rozmaite totalitaryzmy znów szczerzą kły, a kino jest najlepszym medium dystrybucji podobnych przestróg. Z drugiej strony,
"A Hidden Life" nie sprawia wrażenia obrazu, który miałby szansę zdetronizować
"Avengers".
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ. ***
Zagwiżdż to jeszcze raz, Vlad, rec. filmu
"Whistlers", reż.
Corneliu Porumboiu Jeśli rumuńska nowa fala wciąż kojarzy Wam się z postkomunistycznym kacem, aborcją w mafijnym podziemiu, życiem na podsłuchu Securitate oraz kaskadami łez spływającymi do zlewu, najnowszy film jednego z ojców nurtu,
Corneliu Porumboiu, będzie sporym zaskoczeniem. To gangsterska komedia z absurdalnym punktem wyjścia i jeszcze bardziej absurdalnym finałem. A zarazem niezwykle delikatna satyra na różnorakie formy zinstytucjonalizowanej hipokryzji.
Tytułowi "gwizdacze" nie gwiżdżą z własnej woli – gwiżdżą, żeby przeżyć, a przy okazji zgarnąć walizkę pełną forsy. El Silbo, język używany najczęściej przez rdzennych mieszkańców Wysp Kanaryjskich, to jeden z najbardziej utylitarnych dialektów hiszpańskiego, zwłaszcza w górzystych, trudno dostępnych regionach La Gamory. Kiedy niesie go echo, brzmi trochę jak śpiew ptaków, lecz Cristi (
Vlad Ivanov), skorumpowany policjant z Bukaresztu, nie ma czasu, żeby rozckliwiać się nad anielskim brzmieniem. Przypływa na wyspę celem dobicia targu z mafijnym półświatkiem, zaś nauki el silbo pobiera pod okiem gangstera Tomy (
Sergiu Costache) oraz tajemniczej
femme fatale, Gildy (skojarzenia z klasyczną rolą
Rity Hayworth nieprzypadkowe, w tej roli zjawiskowa, znana z
"Pentameronu" Catrinel Marlon). Nie trzeba dodawać, iż żmudna edukacja to dopiero początek jego problemów.
W przeciwieństwie do poprzednich filmów
Porumboiu (
"12:08 na wschód od Bukaresztu" czy
"Policjant, przymiotnik"), w których powolna ekspozycja oraz długie ujęcia narzucały spokojny, niemal melancholijny rytm,
"Whistlers" od razu wprowadza nas w środek akcji. Reżyser miesza plany czasowe, zmienia perspektywy, zaplata kolejne nitki intrygi, dzieli film na poświęcone kolejnym graczom rozdziały. Jasne, nie pomylicie go z
Tarantino czy
Ritchiem (filmowi najbliżej do innej opowieści o wyliniałym gangsterze w ciepłych krajach, czyli
"Sexy Beast"), ale i sam
Porumboiu kiepsko czułby się w butach epigona. Gatunkowa matryca, na którą nałożono surową inscenizację i niemal bezekspresyjne aktorstwo, rodzi ten rodzaj szlachetnego humoru, z którego reżyser słynie. Gwarantuję, że będziecie klaskać uszami, gdy bohater zacznie z pokerową twarzą testować swoje "językowe" umiejętności w zalesionej, ciągnącej się aż po horyzont kotlinie.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.